W tamtym roku miałem jechać nie udało się, w tym postanowiłem, że nic mi nie przeszkodzi.
Zapisałem się już na 3 tygodnie wcześniej; lista startowa pełna klubów, wiadomo, wyniku nie będzie, ale liczy się zabawa. Ze Świeradowa chyba nikt nie jechał (chyba, że w barwach jakiegoś klubu), z Mirska jedna osoba... Cóż rower szosowy nie jest zbyt popularny w porównaniu do MTB.
Sobota rano zapowiadała się całkiem przyjemnie, dopiero ok 9 zachmurzyło się i trzeba było wyciągnąć cieplejsze ciuchy i kurtkę p-deszczową. Na starcie 117 osób, większość na szosówkach, ale są i rowery MTB i trekingi. Wśród sprzętu wyróżniają się dwa rowery Cevrelo i Pinerello Prince - sprzęt z zawodowego peletonu.
Start do pierwszego odcinka ściganego w strugach deszczu, dystans ok. 18 km Mirsk – Lubomierz, przez Proszówkę, Gryfów, Podgórska Oleszną, odcinek raczej płaski z jednym podjazdem w Proszówce. Podjazd nie problem, zjazd w deszczu to już inna sprawa, zwłaszcza kiedy nie ma zaufania do szytek, które ostatnio często mnie zawodziły. Tu tracę najwięcej trudno potem odrobić czas na płaskich odcinkach, fatalne 103 miejsce na mecie etapu, ale wyścigi wygrywa się w górach ;-).
Następny odcinek to przejazd bez ścigania się z Lubomierza do Wlenia, tam postój, bufet zupełne zero zainteresowania imprezą wśród mieszkańców. Kolejny odcinek - Wleń – Lubomierz przez Pilichowice, Maciejowiec. Start i całkiem nieźle trzymam się w większej grupie, nie pada można jechać na kole (woda nie zalewa oczu) średnia 38 km/h na pierwszych kilometrach, ale dochodzi mnie dziwny dźwięk, czyżby znowu guma? Przy szytkach to oznacza koniec zabawy i powrót do domu, nie wymieni się dętki, zwalniam, tracę dystans nadsłuchuję, dochodzą mnie inni, w tym znajomy z Mirska. Nie to nie szytki, to chyba coś innego nieistotne, jadę dalej, ale trudno już się rozpędzić, luźna łopocząca na wietrze kurtka przeciwdeszczowa nie pomaga. Łapie się z jakąś grupką. Podjazd na zaporę Pilichowicką, urywam tych którzy mnie dowieźli na kole, oni już mnie nie dogonią, dalej trochę bruku i znów podjazdy do Strzyżowca, potem zjazd i zaczyna się podjazd do Maciejowca, fatalna nawierzchnia, jadący już się rozsypali, pewnie z przodu gna zwarta grupka z Zamaną na czele, pozostali luźno pojedynczo, po dwóch. Przed samym Lubomierzem oberwanie chmury, lodowaty deszcz i wichura, ledwo da się jechać, ale dojeżdżamy. W czubie nie jestem, to jasne, ale na końcu też nie, gdzieś tam w połowie drugiej połowy, nie jest źle.
Dalej wolny przejazd do Mirska, spokój i nagle defekt, odkleiła się szyta, znowu w tylnym kole!, dobrze że tak blisko Mirska, dojadę. Telefon do żony „bierz koła i narzędzia za 15 min. będę”. Wszystko wcześniej przygotowałem, licząc się z taką ewentualnością. Szkoda tylko, że muszę założyć ciężkie koła przed najtrudniejszym etapem. Koła dawno nie jeżdżone, nie bardzo chcą się kręcić, ciężkie zwykłe opony i dętki, teraz czuję wyraźną różnicę, już wiem czemu peleton jeździ na szytkach. Ostatni etap tego dnia, Mirsk – Stóg Izerski. Start znów w deszczu, ale trzymam się w małej grupce, czub peletonu jakieś 600 m przed nami i oczywiście zwiększa dystans. Jak szybko jedziemy? Licznik nie działa, w zapasowych kołach nie ma magnesu, który go inicjuje, nie wiem jak szybko jadę, spory błąd. Tempo w Krobicy przestaje mi odpowiadać, urywam się grupce wioząc dwóch chłopaków na kole, w końcu w Świeradowie na pewno czeka na mnie ojciec. Podjazd pod urząd miasta, jakaś grupka ludzi, czyżby koledzy z pracy! …. Nie to jakiś ślub i goście weselni, trudno przynajmniej ojciec czeka na mnie na wysokości stacji benzynowej :-). Powoli zaczynam odczuwać trudy jazdy, a podjazd jeszcze przede mną. Za tartakiem zaczyna się wspinaczka, trasa nie najtrudniejsza i dobrze mi znana, ale jak się już ma 85 km w nogach, nie jedzie się najłatwiej. Dochodzę kilku zawodników, ale od agrafki słabnę, nie brakuje tchu, ale zakwaszone mięśnie bolą jak diabli, nogi nie chą się kręcić, zaczyna przeszkadzać każda nierówność asfaltu, klnę do żywego, kiedy wyprzedzają mnie, ci których objechałem 3 kilometry wcześniej, zarzekam się, że jutro nie jadę no, chyba że będzie ładna pogoda.
Przed ostatnim podjazdem muszę się zatrzymać, chwile odetchnąć, potem jazda ze łzami w oczach ostatnie 800 m i finał, koniec, meta. Jeszcze tylko zjazd w deszczu i zimnie, na agrafce grad, sine dłonie, mniejsza o to dojeżdżam do domu zmarznięty, mokry poobcierany do krwi tu i ówdzie. 89 pozycja – szału nie ma ale i tak jestem zadowolony. Dekoracja zwycięzców poszczególnych kategorii i koniec imprezy na ten dzień.
Chwila namysłu i decyduje się jednak wystartować następnego dnia, w sumie przecież za pobicie rekordu podjazdu na Przełęcz Karkonoska jest nagroda w postaci roweru, łatwo wykalkulować, że Marka Galińskiego w tym roku nikt nie pobije, więc rower będzie losowany wśród uczestników, którzy przejadą oba etapy, więc warto. Szybka decyzja - na zapasowych kołach nie jadę, naprawiam te, które zawiodły. Nie mam już jednak siły i chęci czyścić obręczy po przyklejeniu szytki, to się zemści.
Niedziela, biuro zawodów w Podgórzynie, ale start z Cieplic, nie ma znajomego, który musiał się wycierpieć na ostatnim wczorajszym etapie i chyba jeszcze bardziej na zjeździe ze Stogu Izerskiego, jechał w samej koszulce i spodenkach, trudno, jestem sam. Nie zamierzam szarżować, nie ma po co, pojadę swoim tempem traktuję ten dzień jako wycieczkę.
Start pierwszego etapu Cieplice – Michałowice, peleton rwie do przodu, jadę chyba ostatni w ogonku. Powoli jednak poszczególni zawodnicy zaczynają słabnąć, wiec zaczynam przeskakiwać od grupki do grupki i tak do Piechowic potem zaczyna się podjazd do Maciejowic. Zupełnie nie znam trasy, ale jedzie mi się dobrze, wyprzedzam kolejnych uczestników, dobra nawierzchnia ułatwia jazdę, nic nadzwyczajnego, do mety dojeżdżam spokojnie, gdzieś tam z tyłu stawki ale nie ostatni i nie ujechany wręcz przeciwnie, czuje się dobrze, dziwię się, że etap był taki krótki, liczyłem się z bardziej morderczym podjazdem, a nawet z nieukończeniem niedzielnych zmagań. Jak się okazało pomijając finał na Przełęczy Karkonoskiej etapy okazały się raczej łatwe, może dlatego ze w tym sezonie starałem się jeździć możliwie dużo po górach, no i zrzuciłem z 10 kg. Dalej zjazd do Sobieszowa, ściągam tylny hamulec i......., pisk, kwik, wycie, jak bym piłował stal, cały rower szarpie i wpada w wibracje, wszyscy się oglądają myślą, że skończyły mi się klocki w hamulcach i piłuje obręcz, strasznie mi głupio, muszę zjeżdżać wolno, używać głównie przedniego hampla, nie wiem, co z klockami zrobi wybrudzona klejem obręcz ale, sądząc po dźwięku i wibracjach może nie być najciekawiej, lepiej, żeby mi nie zabrakło hamulca przed jakimś zakrętem, zresztą o zwycięstwo przecież i tak nie walczę.
Kolejny etap ścigany Sobieszów – Sosnówka Górna, dwa podjazdy, miejscami na pierwszym sztywno, między nimi zjazd, fajne, gdyby nie zjazd, gdzie wszyscy mnie wyprzedzają, ale do mety dojeżdżam puszczając przed sobą jakaś ambitną panią. Dalej wolnym przejazdem do Karpacza Górnego i w dół do Kowar. Znów pisk hamulca, znów spojrzenia innych, ale trudno. Obserwuję, jak płynnie i szybko serpentynami zjeżdża Cezary Zamana. Kowary i tu prawie godzinny postój przy remizie. Katering nawala, wszyscy głodni, nie każdy wziął ze sobą jakiś prowiant, ciastka, owszem były ale starczyło dla nielicznych, śmieję się, że to motywacja do szybszej jazdy, kto pierwszy ten je, kto z tyłu ten będzie głodny.
Następny etap ulega skróceniu, deszcze zniszczyły nawierzchnię, zapowiadane jest 6 km podjazdu i meta. Ruszamy, pierwsze dwa kilometry płasko, potem zaczyna się podjazd dwa kilometry i … meta nie, zdążyłem się rozkręcić, za krótko. Znowu zjazd i długa wolna jazda do Podgórzyna na start ostatniego etapu z finałem na Przełęczy Karkonoskiej. Postój na stacji benzynowej, wreszcie dobrze zaparzony bufet. Start o 15.30. Przez Przesiekę znów jedzie mi się bardzo dobrze, wyprzedam kolejnych zawodników, ale wszystko, co dobre, szybko się kończy, na przełożeniu 39/25 nie mam szans wyjechać 30% podjazdów, jeszcze ostatnim wysiłkiem wyjeżdżam do drogi sudeckiej i stojąc na pedałach kilkadziesiąt metrów kolejnego podjazdu, i koniec dalej nie pojadę zsiadam z roweru, inni też prowadzą, teraz przewagę mają posiadacze MTB-ków z 22 zębnym „młynkiem”, które łapałem w Przesiece, a które teraz wyprzedzają mnie mozolnie pełznąc pod górę. Próbuje jechać, udaje mi się wpiąć w pedały i przejechać kilkadziesiąt metrów ale „korek” na drodze zmusza mnie do zejścia z roweru. Na wypłaszczeniu znowu wsiadam na rower i jadę ile się da, ale na 2 km przed meta znów rośnie ściana, tym razem szkoda bloków, ściągam buty i skarpetki i wchodzę na boso, żeby na 300m przed metą znowu wsiąść na rower. Do pierwszego na mecie Cezarego Zamany tracę 28 min, sporo. Zjeżdżam na dół, zjazd chyba gorszy od wjazdu, znów drętwieją ręce od ściskania manetek hamulców, ale obręcz już tak nie wyje, jedyna pociecha, klej się w końcu wytarł, klocki zresztą też. Nie jestem jakoś szczególnie zmęczony, jechałem spokojnie, tak jak założyłem sobie przed startem. Jeszcze wywieszenie wyników, hm 67 w generalce za dwa dni; jak na mnie, to całkiem dobrze, biorąc pod uwagę licznych kolarzy jeżdżących w klubach. Jeszcze tylko losowanie upominków no i roweru, myślę sobie, że poczekam tak dla spokojności sumienia, choć robi się już zimno. Upominki rozlosowane, dziewczynka losuje rower, z pośród numerków wyciąga... numer 75... mój numer... gratulacje, flesze, poczułem się prawie jakbym rekord Galińskiego poprawił, prawie robi jednak wielką różnicę, jeśli chodzi o czas wjazdu dokładnie dwukrotną w moim przypadku ;-)
Rafał May
Wykonanie: amistad.pl © Świeradów-Zdrój, ul. 11 Listopada 35, 59-850 Świeradów-Zdrój; tel. (75) 78 16 489; email: it@swieradowzdroj.pl | Deklaracja dostępności